Rozważam strefy swojego komfortu. Ach jak często się tęskni za komfortem,
bezpieczeństwem, żeby wszystko było tak jak ma być. W wyobraźni zawsze w innym
miejscu niż obecnie jestem, w przeszłości lub przyszłości, w domu lub podróży,
zawsze z jakimś brakiem, dążąc do doskonałego zdrowia, moralności, pełni człowieczeństwa, relaksu,
zrealizowania swojego planu, wprowadzenia w życie pięknych idei, w drodze do
doskonałej siebie. Dążę do raju, a z drugiej strony ta wizja mnie przeraża. Jak
to – wszyscy tak po mojemu doskonali, w pełnym zdrowiu, realizujący swoje
osobowości, w doskonałej harmonii z
przyrodą ? Zawsze myślałam, że ta wizja mnie niepokoi, bo jestem zazdrosna o
innych, egoistyczna, bo chcę być wciąż od ludzi lepsza. Tego ranka jednak
zanurzając się w siebie zdałam sobie sprawę, że nie o to chodzi, bynajmniej nie
tylko o to. Czyż nie jest to przerażające, kiedy już nic nie ma do zrobienia?
Dążę do zatęchłej doskonałości, perfekcyjności, a tak naprawdę - nudy. Znacznie
bardziej ostatnio podoba mi się wizja oklepanego ,,tu i teraz” i akceptacji
wszystkiego jak jest. Jestem perfekcyjnie niedoskonała i dzięki Bogu.
Błogosławię każdy mój defekt, dyskomfort, napięte sytuacje w rodzinie,
zdrowotny problem i wszystko to, co jest. Rzeczywistość weryfikuje, to ,,TU I
TERAZ” jest najdoskonalsze, bo prawdziwe. To nie moja kolejna ideologia
zbawienia świata i wizja tego, jak to powinno być, to po prostu zgoda na to, że
jest jak jest. Po prostu się dzieje, po prostu jestem, a wszystko, co mnie
drażni to po prostu stymulacja do rozwoju, informacja. Istnieją na świecie
rzeczy, na które nie ma we mnie zgody po to, abym mogła opuścić swoją
bezpieczną skorupę, strefę komfortu i dowiedzieć się kim naprawdę jestem. Nie kim chciałabym być, kim być
powinnam lecz kim po prostu jestem. I
cieszy mnie rzeczywistość, wolę prawdę choć bolesną niż tkwienie w przyjemnym
zakłamaniu. Poznając jedną z książek
Byron Kate. nie sposób wręcz jest nie zakochać się w rzeczywistości. Z radością
i entuzjazmem podchodzi ona do wszystkiego, co się zdarza, bo jest to
najdoskonalsze. A dlaczego? Bo się zdarza. To jej jedyny argument.
Doprowadziło mnie to do ,,mimowszystkosizmu”. Brzmi tak
głupio, że aż mi się podoba ten izm. Zdałam sobie, że do tej pory byłam z
siebie mniej lub bardziej zadowolona. Zazwyczaj mniej Moje życie skupiało się na ambitnym
poprawianiu siebie, na przypływach, kiedy faktycznie udawało mi się coś
naprawić i odpływach, kiedy rozdrażniona zmieniałam scenerię i odpoczywałam
przed kolejną falą naprawiania siebie i świata. Zdałam sobie sprawę, że moja
miłość do siebie ograniczała się właśnie do tego, do ciągłego siebie
poprawiania. Kilka dni temu po raz pierwszy spojrzałam na siebie inaczej i to
naprawdę poczułam. Zaczęłam patrzeć w lustro i mówić do siebie, że niezależnie od
tego, czy dzisiaj się objem, czy utrzymam swoje postanowienia, czy poćwiczę,
czy nie, czy będę się śmiać czy też płakać, kocham siebie. Nic nie zmieni we
mnie tego, że się na siebie zdecydowałam, że jestem. Mam tylko siebie, magię
swoich zmysłów, możliwość doświadczania i pozwalam sobie na to niezależnie od
moich intelektualnych ocen i tego, co powinnam i jaka powinnam być. Płakanie
też jest ok. Dyskomfort też jest ok. Cierpienie jest ok. Śmierć też jest ok.
,,Mimowszystkosizm” – po prostu jestem. Czy zaskoczy to, że wiele zaczęło się
zmieniać. Uderz w stół, a nożyce się
odezwą. Niczym fale oceanu zaczęły do mnie docierać sytuacje i osoby, których
nie akceptuję, które wypieram ze swojej wizji doskonałego świata. Wszystko
stało się tak symboliczne. Nawet na poziomie ciała zdałam sobie sprawę, że nie
akceptuję wielu rzeczy związanych na przykład z moim tatą. Choć generalnie nie
mam tendencji do wymiotów, wczoraj spotkała mnie taka sytuacja, że tata
otworzył wieczko kubka ze zgniłym siemieniem lnianym, śmiejąc się, że zrobił
zakwas i podsunął mi pod nos. Zwymiotowałam od razu, wściekła na niego, na
moich policzkach pojawiły się łzy, poczułam się taka upokorzona, a później
poczułam nienawiść. Chwilę później zrozumiałam. Wszystko stało się dla mnie
jasne. Niczym fale oceanu przypływają do mnie sytuacje, których jeszcze nie
umiem przełknąć.
Kocham sytuacje graniczne. Kocham przekraczanie
granic. Oh, chyba się zakochuję w śmierci, strachu, cierpieniu. To nic innego
jak sytuacja graniczna, jak coś co można przekroczyć kompletnie zmieniając
siebie, wzbogacając swoją perspektywę. Bo, czyż to nie jest tak, że każdy lęk
to tylko niechęć zmiany siebie i swojego sposobu myślenia? Odrzucam to, co się
dzieje, bo nie chcę przyjąć, że po prostu tak jest. Błogosławię dyskomforty.
Cześć, masz może komunikator?
OdpowiedzUsuń