czwartek, 9 lipca 2015

72.) Strefy komfortu i ,,mimowszystkosizm"


Rozważam strefy swojego komfortu.  Ach jak często się tęskni za komfortem, bezpieczeństwem, żeby wszystko było tak jak ma być. W wyobraźni zawsze w innym miejscu niż obecnie jestem, w przeszłości lub przyszłości, w domu lub podróży, zawsze z jakimś brakiem, dążąc do doskonałego zdrowia,  moralności, pełni człowieczeństwa, relaksu, zrealizowania swojego planu, wprowadzenia w życie pięknych idei, w drodze do doskonałej siebie. Dążę do raju, a z drugiej strony ta wizja mnie przeraża. Jak to – wszyscy tak po mojemu doskonali, w pełnym zdrowiu, realizujący swoje osobowości,  w doskonałej harmonii z przyrodą ? Zawsze myślałam, że ta wizja mnie niepokoi, bo jestem zazdrosna o innych, egoistyczna, bo chcę być wciąż od ludzi lepsza. Tego ranka jednak zanurzając się w siebie zdałam sobie sprawę, że nie o to chodzi, bynajmniej nie tylko o to. Czyż nie jest to przerażające, kiedy już nic nie ma do zrobienia? Dążę do zatęchłej doskonałości, perfekcyjności, a tak naprawdę - nudy. Znacznie bardziej ostatnio podoba mi się wizja oklepanego ,,tu i teraz” i akceptacji wszystkiego jak jest. Jestem perfekcyjnie niedoskonała i dzięki Bogu. Błogosławię każdy mój defekt, dyskomfort, napięte sytuacje w rodzinie, zdrowotny problem i wszystko to, co jest. Rzeczywistość weryfikuje, to ,,TU I TERAZ” jest najdoskonalsze, bo prawdziwe. To nie moja kolejna ideologia zbawienia świata i wizja tego, jak to powinno być, to po prostu zgoda na to, że jest jak jest. Po prostu się dzieje, po prostu jestem, a wszystko, co mnie drażni to po prostu stymulacja do rozwoju, informacja. Istnieją na świecie rzeczy, na które nie ma we mnie zgody po to, abym mogła opuścić swoją bezpieczną skorupę, strefę komfortu i dowiedzieć się kim naprawdę  jestem. Nie kim chciałabym być, kim być powinnam lecz kim po prostu jestem.  I cieszy mnie rzeczywistość, wolę prawdę choć bolesną niż tkwienie w przyjemnym zakłamaniu.  Poznając jedną z książek Byron Kate. nie sposób wręcz jest nie zakochać się w rzeczywistości. Z radością i entuzjazmem podchodzi ona do wszystkiego, co się zdarza, bo jest to najdoskonalsze. A dlaczego? Bo się zdarza. To jej jedyny argument.

Doprowadziło mnie to do ,,mimowszystkosizmu”. Brzmi tak głupio, że aż mi się podoba ten izm. Zdałam sobie, że do tej pory byłam z siebie mniej lub bardziej zadowolona. Zazwyczaj mniej  Moje życie skupiało się na ambitnym poprawianiu siebie, na przypływach, kiedy faktycznie udawało mi się coś naprawić i odpływach, kiedy rozdrażniona zmieniałam scenerię i odpoczywałam przed kolejną falą naprawiania siebie i świata. Zdałam sobie sprawę, że moja miłość do siebie ograniczała się właśnie do tego, do ciągłego siebie poprawiania. Kilka dni temu po raz pierwszy spojrzałam na siebie inaczej i to naprawdę poczułam. Zaczęłam patrzeć w lustro i mówić do siebie, że niezależnie od tego, czy dzisiaj się objem, czy utrzymam swoje postanowienia, czy poćwiczę, czy nie, czy będę się śmiać czy też płakać, kocham siebie. Nic nie zmieni we mnie tego, że się na siebie zdecydowałam, że jestem. Mam tylko siebie, magię swoich zmysłów, możliwość doświadczania i pozwalam sobie na to niezależnie od moich intelektualnych ocen i tego, co powinnam i jaka powinnam być. Płakanie też jest ok. Dyskomfort też jest ok. Cierpienie jest ok. Śmierć też jest ok. ,,Mimowszystkosizm” – po prostu jestem. Czy zaskoczy to, że wiele zaczęło się zmieniać.  Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Niczym fale oceanu zaczęły do mnie docierać sytuacje i osoby, których nie akceptuję, które wypieram ze swojej wizji doskonałego świata. Wszystko stało się tak symboliczne. Nawet na poziomie ciała zdałam sobie sprawę, że nie akceptuję wielu rzeczy związanych na przykład z moim tatą. Choć generalnie nie mam tendencji do wymiotów, wczoraj spotkała mnie taka sytuacja, że tata otworzył wieczko kubka ze zgniłym siemieniem lnianym, śmiejąc się, że zrobił zakwas i podsunął mi pod nos. Zwymiotowałam od razu, wściekła na niego, na moich policzkach pojawiły się łzy, poczułam się taka upokorzona, a później poczułam nienawiść. Chwilę później zrozumiałam. Wszystko stało się dla mnie jasne. Niczym fale oceanu przypływają do mnie sytuacje, których jeszcze nie umiem przełknąć.

Kocham sytuacje graniczne. Kocham przekraczanie granic. Oh, chyba się zakochuję w śmierci, strachu, cierpieniu. To nic innego jak sytuacja graniczna, jak coś co można przekroczyć kompletnie zmieniając siebie, wzbogacając swoją perspektywę. Bo, czyż to nie jest tak, że każdy lęk to tylko niechęć zmiany siebie i swojego sposobu myślenia? Odrzucam to, co się dzieje, bo nie chcę przyjąć, że po prostu tak jest. Błogosławię dyskomforty.

1 komentarz: