Kolejna dawka inspiracji z książki ,,Osioł w okularach" Norbiekowa. Została mi przeczytana przez moich znajomych zanim sama książka do mnie dotarła, więc mam do tej historii szczególny sentyment. Uwaga - mocno inspiruje! Z serdecznym pozdrowieniem dla Eli i Pawła!
Otóż okazało się, że w górach jest Świątynia Czcicieli Ognia, do której na czterdzieści dni przyjmowano grupę ludzi pragnących się leczyć. Ma to miejsce głównie latem, ponieważ zimą nie można tam dotrzeć. Podjąłem decyzję odwiedzenia tego przybytku i zobaczenia na własne oczy tych cudownych ozdrowień. Umówiłem się z moimi przyjaciółmi: reżyserem i teleoperatorem, że pojedziemy tam razem. Pracowali oni dla republikańskiej telewizji i tworzyli program „Świat wokół nas”.
Pewnego
razu mój kolega, wskazując na jakiegoś pacjenta, powiedział: „Ten
człowiek jest zdrowy”. Nie uwierzyłem mu, ponieważ dobrze go znałem.
Mówił o byłym ministrze, który już od wielu lat cierpiał na przewlekłą
formę choroby Parkinsona. Czy wiesz, że jest to porażenie mózgowe? Jeden
z symptomów tej choroby przejawia się jako całkowity brak mimiki –
twarz staje się jak maska.
Badając go
zgodnie z pełną procedurą, doszedłem do wniosku, że jest on
rzeczywiście zdrowy. Zapytałem więc: „Gdzie i jak się leczył?”.
Opowiedział mi wtedy o jakiejś Świątyni, ale uczciwie mówiąc,
potraktowałem to wówczas jako coś bez szczególnego znaczenia. Chociaż
wszystko zapisałem, to po jakimś czasie całkowicie o tym zapomniałem.
Następnego
roku, w ramach badań profilaktycznych stwierdziłem, że przyłączyło się
do niego czterech poważanych staruszków. Od wielu lat cierpieli oni na
nieuleczalne choroby, a teraz byli „jak ogóreczki”. Okazało się, że
minister-emeryt wysłał ich tam, gdzie sam się leczył.
Teraz ja
byłem poważnie zakłopotany. To wszystko nie mieściło się w ramach mojego
światopoglądu, który kształtował się przez lata praktyki. Tym razem
wypytałem szczegółowo o wszystko i dokładnie zapisałem.
Otóż okazało się, że w górach jest Świątynia Czcicieli Ognia, do której na czterdzieści dni przyjmowano grupę ludzi pragnących się leczyć. Ma to miejsce głównie latem, ponieważ zimą nie można tam dotrzeć. Podjąłem decyzję odwiedzenia tego przybytku i zobaczenia na własne oczy tych cudownych ozdrowień. Umówiłem się z moimi przyjaciółmi: reżyserem i teleoperatorem, że pojedziemy tam razem. Pracowali oni dla republikańskiej telewizji i tworzyli program „Świat wokół nas”.
Dotarliśmy
na miejsce spotkania w umówionym dniu, przed nocą. Nasz samochód już
odjechał, więc obiecano nam transport na dalszą podróż. Wkrótce okazało
się, że transportem tym są osły, a do Świątyni prowadzi górska ścieżka o
długości 26 km, którą trzeba przebyć pieszo lub na osłach. Niestety,
ponieważ przyjechaliśmy najpóźniej, więc dla nas trzech pozostały dwa
osły.
Zacząłem
motywować moich kompanów mówiąc: „Czy kiedykolwiek chodziliście po
górach? Więc spróbujmy”. Operator był raczej ociężałym mężczyzną, ważył
około 130 kg, miał pięć podbródków i ogromny brzuch, ale pomimo tego
okazał się człowiekiem całkiem żwawym, do tego z nutą romantyzmu. Tak
więc większością głosów pomyślnie pokonaliśmy pierwszą „przeszkodę” –
załadowaliśmy na osły cały sprzęt i poszliśmy. Ja pierwszy zacząłem
popłakiwać, ponieważ miałem miejskie pantofle, które zdarły się bardzo
szybko. Zaczęły boleć mnie nogi ale pomimo to szedłem i myślałem:
„Jeżeli taką chorobę wyleczę, to zapiszę każdą receptę i w mieście będę
wielkim lekarzem”.
Potem, przeszedłszy dziesięć kilometrów, operator usiadł pośrodku drogi i powiedział:
- Dosyć! Nawet gdy mnie zabijecie, idę z powrotem. Zaczęliśmy więc go uspokajać:
- Jaka
jest różnica, gdzie pójdziesz? Jeśli zawrócisz, to masz przed sobą 10
km, a jeśli pójdziesz naprzód, to tyle samo. Więc lepiej już iść
naprzód! Namówiliśmy go.
Na miejsce
dotarliśmy koło północy. Ulokowano nas i urządzono. Następnego dnia
obudziliśmy się o godzinie 11. Zebrano wszystkich i powiedziano:
- Prosimy, żebyście w naszej Świątyni nie grzeszyli, kto nie spełni
prośby, będzie pomagał nam w gospodarstwie nosząc wodę.
Okazało
się, że w tej Świątyni grzechem jest już pochmurny nastrój. Właśnie
zwróciłem uwagę na mnichów chodzą z takim lekkim uśmieszkiem i są
całkowicie wyprostowani, jak cyprysy, a mówiąc dokładniej, jakby
połknęli kij. Tak więc chodząc po Świątyni powinniśmy cały czas się
uśmiechać. Wysłuchaliśmy wszystkiego, trochę pouśmiechaliśmy się, ale po
dwóch minutach przeważyło stare przyzwyczajenie chodzenia z miejską
fizjonomią, czyli z wiecznie kwaśną i niezadowoloną miną.
W ogóle to
oczekiwałem, że zobaczę pozłacane kopuły i tym podobne, a znalazłem tam
takie małe, schludne domki i tyle. Prawdą jest, że u nich stale pali
się ogień, który czczą podobnie jak i Słońce. Ale zupełnie nie
przypomina to Świątyni.
Zdarzyło
się kiedyś, że mnisi znaleźli takie miejsce gdzie spod ziemi wypływa
naturalny gaz, więc tu, na szczycie skały założyli swoją Świątynię.
Zacząłem wypytywać:
- Kiedy zaczniecie przyjmować chorych, stawiać diagnozy? Kiedy zaczniecie leczyć?
Mnisi
kompletnie nami i naszymi chorobami się nie zajmowali. Mało tego,
okazało się, że nie możemy wyjechać ze świątyni, w której nikt nigdy
nikogo nie leczył i leczyć : zamierza! Do tego trzeba jeszcze chodzić z
głupawym śmiechem na twarzy, kiedy we wnętrzu wszystko bulgocze ze
złości i niezadowolenia!
Widzę, że operator patrzy na mnie jakoś zaczepnie, by coś zamierzał, natomiast reżyser z ironią rzuca:
- Dokąd nas przyprowadziłeś, ty nieszczęsny mądralo? ja sam, to co?!
Dopiero
potem zaczęło się coś dziać. Człowiek piętnaście, może trzydzieści razy
szedł po wodę. Mnie też się oberwało, ponieważ… tak ogólnie, sami
rozumiecie! Musiałem więc „pomagać w gospodarstwie”, betonowa skała
miała sześćset metrów wysokości, natomiast serpentyną droga miała 4 km
tam i 4 km z powrotem. To po takiej drodze wspinaliśmy się tu zeszłej
nocy?! Gdy to zobaczyłem, o mało nie fiknąłem!
Koniecznie
trzeba było ze sobą nieść szesnaście litrów wody, a do tego sam dzban
ważył pięć kilogramów. Ogólnie rzecz biorąc musieliśmy dźwigać do góry
tą drogą 21 kg. W takich warunkach najwygodniej nieść ładunek na głowie.
Właśnie wtedy poznałem prawdziwe przeznaczenie kręgosłupa, tzn.
kręgosłup jest potrzebny, żeby głowa nie spadła w majtki!
Wyruszyłem
po raz pierwszy i powróciłem do Świątyni około godziny czwartej-piątej
wieczorem, bardzo zmęczony, ale z uśmiechem na twarzy na wszelki
wypadek. Wtem podchodzi do mnie jeden z mnichów i życzliwie mówi:
- Proszę zejść jeszcze raz.
- Dlaczego?! Przecież już schodziłem!!! — i czuję, że z przerażenia
zaczynają się u mnie bóle porodowe, pomimo tego, że jestem mężczyzną!
- Kiedy wspinałeś się, to przyniosłeś ze sobą grzech.
- Nie, uśmiechałem się! – z rozpaczy zacząłem się sprzeczać. Wyobraź
sobie proszę, że właśnie przeszedłeś 8 km, a poprzedniego dnia – 26 km,
bez kolacji, bez śniadania, bez obiadu. Nogi są potłuczone, opuchnięte,
jęczą ze zmęczenia, a tu ci mówią „jeszcze raz”! Można zdechnąć!!!
- Idę, ale jeszcze wam pokażę.
W jednym z
okien zobaczyłem obserwatora z lornetą i zrozumiałem, że spory są
bezsensowne. Wszystkich, którzy wspinali się z ładunkiem, miał jak na
dłoni. Musieliśmy więc iść z powrotem. Szedłem na dół, przypominając
sobie czasem swoją głupotę i gwałtownie krzycząc: „A-a-a…!!!” Trafiłem
chyba do jakiegoś miejsca, gdzie siedzą idioci i pastwią się nade mną!!!
Teraz
uśmiechałem się bestialskim uśmiechem i każdemu idącemu z naprzeciwka
mówiłem: „Uśmiechaj się kretynie, oni patrzą z góry przez teleskop!
Tu okazało
się dlaczego, kiedy zapytałem swoich pacjentów, czym i jak ich leczono,
oni z uśmiechem unikali odpowiedzi mówiąc: „Zrozum, to trudno
wyjaśnić”. Przed bramą złapałem się na tym, że jest już ciemno, ale
uśmiecham się nadal. No i dobrze, bo może mają jeszcze przyrząd do
widzenia w nocy?!
Głodny i
wyczerpany, ledwie dowlokłem się do swojej pustelni i ledwie z ulgą
westchnąłem, zdejmując z twarzy idiotyczny uśmiech (twarz też się
zmęczyła!), kiedy nagle, za plecami poczułem na sobie czyjeś spojrzenie.
Serce mi zamarło. Znów rozdziawiłem gębę po same uszy, gwałtownie
obróciłem się i zobaczyłem… kogo, jak myślisz? – Siebie!
Okazało
się, że na ścianie wisiało lustro. Zobaczyłem w nim twarz zmizerniałą,
zakurzoną, ze śladami strużek potu i nienaturalnie szerokim uśmiechem.
Otóż wtedy ogarnęła mnie histeria. Śmiałem się niepohamowanie i głośno.
Policzki opadły, brzuch bolał, a ja w żaden sposób nie mogłem się
uspokoić. Śmiałem się nad absurdalnością sytuacji, którą sam sobie
stworzyłem.
Ten zgiełk
sprawił, że przybiegli moi przyjaciele – operator z reżyserem, którzy
również zaczęli rechotać, a potem, wyśmiawszy się do woli, jakoś dziwnie
zaczęli na mnie spoglądać…
Z każdym dniem ludzi noszących wodę było coraz mniej i mniej. Po tygodniu nikt nie pozostał. Potem zebrano nas i powiedziano:
- Dziękujemy, że przynosicie światło do naszej Świątyni. Jeśli jest wam
potrzebna woda, to możecie ją sobie wziąć. Tu, na terenie Świątyni
otworzono furtkę i wskazano na kamienny domek. Część gościnna była
oddzielona ścianą od części mnisiej. Okazało się, że wewnątrz tego domku
jest zdrój. Zbudowano go, żeby zimą nie zamarzał. Natomiast dzban z
wodą był specjalnie wymyślonym sposobem doprowadzenia prostej prawdy do
głowy przez nogi.
Okazało
się też, że każdy, kto przychodził do tej Świątyni, uważał się za
mądrego, każdy miał swoje ambicje. Aby wybić z nas wszelkie
naleciałości, służebnicy Świątyni wymyślili taki sposób „leczenia”
pychy.
Ja również
przyszedłem tam ze swoim statutem – oczytany, napakowany wiedzą i
pewnymi zdolnościami, których nie mają inni. Oni to przygłupy, a ja
jestem taki mądry! Jedynie tydzień zajęło „wytrzepanie” ze mnie całego
tego szaleństwa. W ciągu jednego tygodnia zrobiono ze mnie człowieka!
Tam
spotkałem się z samym sobą. Znów zaczęły mnie interesować kwiatki,
żuczki, mrówki. Na czworaka pełzałem i obserwowałem jak one chodzą
przebierając nóżkami. Wydawało mi się, że nagle poczułem się dzieckiem.
Patrzę, a z innymi dzieją się te same rzeczy. Zapomnieliśmy o wszystkich
swoich rangach, a najbardziej interesujące jest to, jak zauważyłem, iż
kiedy wszyscy się uśmiechają, to miejska mimika, niegdyś dla nas
normalna, teraz zaczynała być odczuwana jako „zboczenie”.
Czy
widziałeś kiedykolwiek, żeby dorośli ludzie bawili się dziecięcymi
grami? Śmiesznie, nieprawdaż? A myśmy grali i był to dla nas stan
całkowicie naturalny.
Potem
zacząłem zwracać uwagę na to, co mówią ludzie: „Ulżyło ci, zrobiło ci
się lepiej”. Wiązałem to z pogodą, przyrodą… z górami itp! Lecz potem
doszedłem do wniosku, że cała tajemnica jest związana z mimiką i
postawą.
Czterdziestego dnia pobytu poszedłem do przeora Świątyni i powiedziałem: „Chcę tu zostać”.
—Synku, jesteś młody. Nie myśl, że jesteśmy tutaj dla dobrego życia.
Mnisi, którzy się tu znajdują są słabymi ludźmi. Oni nie są w stanie
pozostawać czyści pośród brudu. Synku, oni nie są przystosowywani do
życia, są zmuszeni uciekać przed trudnościami. Istniejemy po to,
żebyście mogli wziąć światło i ponieść je dalej w swojej duszy.
Jesteście ludźmi silnymi, jesteście odporni.
Zacząłem coś mówić, a potem, w końcu powiedziałem: „Ale zapewne jestem jedynym z grupy, który przyszedł do Ciebie”.
-Mylisz się, jesteś jednym z ostatnich.
Okazało się, że prawie wszyscy z naszej grupy zdążyli już przedstawić przeorowi swoją prośbę o pozostanie. Rozumiesz to?
Po upływie
czterdziestu dni opuściliśmy Świątynię. W drodze powrotnej spotkaliśmy
grupę ludzi pragnących uzdrowienia, podobnie jak my czterdzieści dni
wcześniej. Jołki połki! No i te gęby! To była wataha ludożerców, która
się na nas rzuciła:
—Pomogło? Na co chorowałeś? Co dają? Czy wszystkim pomaga? Odpowiedziałem:
—Każdy otrzyma wedle zasług!
Patrzę to na nas — to na nich, to na nas – to na nich. My wszyscy się uśmiechamy…
Nagle
poczułem, że odsuwam się. Oni też jakoś oddalają się od nas jak od
trędowatych. Obok mnie, opierając się na ramionach swoich synów, stał
osiemdziesięcioletni staruszek. Powiedział: „Czyżbyśmy byli tacy sami?!”
Kiedy
przyjechałem do miasta, zobaczyłem tłum bezdusznych, obojętnych,
absolutnie neutralnych ludzi, którzy wiecznie dokądś się śpieszą, sami
nie wiedzą dokąd i po co. Było mi bardzo ciężko znów przyzwyczajać się
do miejskiego sposobu życia.
Zmieniło
się we mnie coś raz na zawsze. Nagle poczułem się jak w teatrze absurdu,
a życie upływające w mieście wydało mi się puste i nikczemne.
Niemożliwe stało się patrzenie na te twarze. Gdybyś wiedział, jaki
czułem dyskomfort! A przecież jeszcze nie tak dawno byłem taki sam jak
oni.
Potem,
kiedy poszedłem do pracy, chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście cała
istota uzdrowienia leży w uśmiechu i postawie? A może rzecz leży w
pogodzie, klimacie lub jakichkolwiek innych warunkach zewnętrznych?!
Zajęcia
zorganizowałem w sali gimnastycznej polikliniki. Zaprosiłem
pacjentów-wolontariuszy spośród tych, którzy znajdowali się w naszej
ewidencji, objaśniłem im zadanie i rozpoczęliśmy treningi. Zajmowało to
godzinę, może dwie dziennie. Po prostu chodzili oni po sali
gimnastycznej z uśmiechem, zachowując wyprostowaną postawę. A czy wiesz
jak jest ciężko utrzymywać cały czas ten uśmieszek?! Nie wierzysz?!
Spróbuj
uśmiechać się na ulicy i utrzymać wyprostowaną postawę, a natychmiast
poczujesz na sobie ciśnienie otaczającego świata! Będzie Ci bardzo
ciężko, zwłaszcza na początku! Idziesz, idziesz, aż tu nagle,
niepostrzeżenie łapiesz się na tym, że znów jesteś skręcony, jak
służbowa kiełbaska. Po 15-tu minutach, w odbiciu jakiejś witryny nagle
dostrzegasz, że patrzy na Ciebie jakaś gęba!
Czeka Cię
walka! Aby przeciwstawiać się ciśnieniu środowiska dążącego do starcia
Cię na proszek i pozostania samym sobą, potrzebny jest dobrowolny
przymus!
Przez jakiś czas, na początku zajęć, zaczęły pojawiać się różne, interesujące problemy. Jeden z naszych entuzjastów mówi:
- Zgubiłem okulary. W swoim czasie przywiozłem je z Francji. Tyle lat je nosiłem, a teraz gdzieś je zostawiłem.
Dlaczego
je zgubił? Ponieważ ich przydatność zaczęła zanikać. Drugiemu jelito
zaczęło pracować. Trzeci zaczął słyszeć, a jego problemy ze słuchem
ciągnęły się od dzieciństwa. Poprawę odnotowałem u wszystkich.
Otrzymane
rezultaty spowodowały, że zaczęły mi się „jeżyć włosy na głowie”. Nie
mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie przez tyle lat chorują, a potem
zdrowieją z powodu jakiejś idiotycznej postawy i uśmiechu.
Zacząłem
wtedy studiować to zjawisko w warunkach laboratoryjnych i zastanawiać
się, jakie zmiany zachodzą w organizmie. W ten sposób jeden przypadek
stał się fundamentalnym odkryciem naukowym.
Cóż się
natomiast stało z operatorem i reżyserem? Otóż operator schudł, a jego
waga utrzymuje się dotąd na poziomie mniej więcej 85kg. Wyleczył się też
ze swoich bolączek. Ale z nas trzech największy sukces odniósł jednak
reżyser. Kilka lat temu rozwiódł się z żoną, ponieważ codziennie nie
wylewał za kołnierz, ale porzucił picie i wrócił do żony na dobre, a
parę lat temu wzięli drugi raz ślub.
Dzięki
OdpowiedzUsuńNie ma za co:)
OdpowiedzUsuń